Jak zostać dizajnerem i nie stracić duszy

13-03-2012

Fragment książki: Adrian Shaughnessy, Jak zostać dizajnerem i nie stracić duszy

Wydawnictwo Karakter.

Do kupienia w promocyjnej cenie w internetowej księgarni wydawnictwa: http://bit.ly/xzqfre

Książka objęta patronatem Łowców Dizajnu

Więcej informacji o książce: http://bit.ly/yp081V


Sądzę, że czytelnik zadaje sobie teraz pytanie: No dobra, to o czym właściwie jest ta książka? Udziela ona odpowiedzi na pewne pytania, które projektanci wciąż sobie zadają. Chęć jej napisania zrodziła się z moich rozmów ze studentami i młodymi projektantami. Często bywam w szko­łach projektowania i jestem pytany o różne sprawy: „Jak rea­gujesz na badziewne briefy?”, „Jak skłaniasz klientów, żeby przestali domagać się bezsensownych zmian w projekcie?”, „Jak udaje ci się znaleźć interesujące zlecenia?”. Podobne pyta­nia słyszę od projektantów, którzy pracują już od dwóch czy trzech lat: „Jak robić dobre projekty i pieniądze jednocześnie?”, „Jak nie dopuścić do tego, by klienci zmieniali projekty?”, „Jak nie strawić całego życia na startowaniu w bezpłatnych prze­targach i robieniu źle płatnych zleceń?”.

Zauważyłem, że istnieje multum pytań, zarówno praktycznych, jak i filozoficznych, na które projektantom grafi­kom trudno znaleźć odpowiedź. Uczelnie artystyczne skupiają się na produkowaniu absolwentów o „wykształceniu ogólnym” i nie mają dość czasu, by przygotować ich na wszystkie pułapki, które czekają na nich w życiu zawodowym. Lśniące czaso­pisma o dizajnie skupiają się na rejestrowaniu dzieł najmod­niejszych dizajnerów, ale unikają pisania o praktycznych aspek­tach pracy projektanta. Tego tematu nie porusza się także w publicystyce i artykułach krytycznych. Coraz więcej projek­tantów grafików kończy studia i zderza się z rzeczywistością, w której nie starcza zleceń dla każdego. Muszą od razu odna­leźć w sobie tyle determinacji, ile dizajnerom z poprzednich pokoleń potrzeba było dopiero na dalszych etapach kariery. Książka Jak zostać dizajnerem… wypełnia pewne luki i dostar­cza porad oraz wskazówek, które zostały napisane tak, by trafić do wrażliwości niezależnie myślących dizajnerów.
Do kogo adresowałem tę książkę? Można by rzec, że jest to pozycja dla tych projektantów, którzy dostrzegając konwencjonalną rolę dizajnu, uważają, że jest on jedno­cześnie dziedziną użyteczną dla kultury i społeczeństwa. By opisać ten tom jeszcze precy­zyjniej, można stwierdzić, że jest to praktyczny i filozoficzny przewodnik dla osób, które właśnie kończą lub już skończyły wyższe studia, oraz pracujących już projektantów na wczes­nym etapie kariery. Przede wszystkim jednak jest to książka dla ludzi myślących niezależnie. […]

Zakładam, że czy­telnicy tej książki mają określone poglądy, a więc są projektantami, którzy uważają się za coś więcej niż wycieraczkę. Projektanci wycieraczki to ci, którzy sądzą, że w dizajnie chodzi o dokładne spełnianie oczekiwań klienta. Nie ma w tym nic złego – zawsze znajdzie się dużo pracy dla tych, którzy dają dokładnie to, czego się od nich zażąda, nie sprzeczają się, nie kwestionują briefów i bez szemrania robią swoje. Ale dla projektantów, którzy chcą, by ich praca miała jakieś znaczenie i oddźwięk, status wycieraczki jest nie do przyjęcia. Zakładam więc, że mówię do ludzi mających jakieś poglądy i pragnących je wyrażać. I w ten sposób dochodzimy do najważniejszego aspektu komunikacji między projektantem a klientem: klienci tylko wtedy będą poważnie traktować nasze opinie, jeśli spotkają się z podobnym traktowaniem z naszej strony. Innymi słowy, trzeba zachowywać równowagę interesów, tworząc sytuację, w której i klient, i dizajner mają poczucie, że druga strona ich słucha i sza­nuje ich poglądy. Jeśli nam się to uda – bingo.
W ten sposób dochodzimy do największej tajemnicy dizajnu. Jest nią konflikt między wewnętrznym przekonaniem a koniecznością okazywania racjonalnych uzasadnień na zewnątrz. O co w tym chodzi? Otóż zostajemy projektantami dlatego, że odkrywamy w sobie pewne uzdolnienia, ale także wewnętrzny przymus, by zajmować się scalaniem „harmonii i równowagi, barwy i światła, skali i napięcia, formy i treści”. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy dociera do nas, że posiadamy ponadto coś takiego jak intuicja twór­cza, której nie da się niekiedy racjonalnie uzasadnić, choć jest realną i istotną częścią naszego życia jako przedstawiciela przemysłu kreatywnego. W praktyce znaczy to tyle, że używamy określonych krojów, barw, layoutów i zdjęć, kierowani wewnętrznym przekona­niem estetycznym. Kiedy się nad tym zastanowić, byłoby wręcz dziwne, gdyby projektant włączał do pracy elementy, które mu się nie podobają. Nawet ci, którzy są całkowicie ulegli wobec klienta, używają stylu i środków wyrazu, co do których mają osobiste przekonanie, że są odpowiednie. I tu pojawia się problem: musimy nauczyć się przedstawiać te „wewnętrz­ne przekonania”, te „intuicje”, jako rzeczy racjonalne i obiektywne.

Projektant Rudy VanderLans odnosił się właśnie do tego tematu, kiedy pisał: „Musisz bardzo uważnie słuchać, o co prosi cię klient, i nie podchodzić do zlecenia z przeko­naniem, że z góry wiesz, jak powinna wyglądać jego realizacja. Sam w swojej karierze zbyt często upierałem się przy użyciu konkretnego kroju albo jakiejś maniery typograficznej tylko z tego powodu, że akurat mi się w danym momencie podobała. Nie zawsze było to jednak to, czego pragnął klient”.

To trudny orzech do zgryzienia dla wielu projektantów, nawet tych najbardziej pragmatycznych i usłużnych. Mało któremu klientowi wystarczy powiedzieć: „Zrobiłem to w ten sposób, bo tak mi się podoba”, nawet jeśli tak właśnie było. Jeżeli chcemy zobaczyć, jak nasze pomysły wydają owoce, musimy nauczyć się opakowywać je w obiektywny i zro­zumiały dla klienta język. Pisał na ten temat projektant Michael Bierut w głośnym wpisie na swoim blogu zatytułowanym O (projektanckim) ściemnianiu. Stwierdził tam: „Każda pre­zentacja projektu zawsze przynajmniej w części jest ćwiczeniem w ściemnianiu. W procesie projektowym zawsze dochodzi do połączenia funkcjonalnych celów z niezliczonymi decy­zjami opartymi na intuicji, niekiedy wręcz irracjonalnymi. Wymagania funkcjonalne – w domu musi być łazienka, nagłówki muszą być czytelne, szczoteczka musi mieścić się w ustach – są konkretne i zwykle mierzalne. Natomiast z decyzji intuicyjnych przeważnie nie sposób się uczciwie wytłumaczyć. Trzeba by powiedzieć na przykład: »ja po prostu lubię składać nagłów­ki krojem Bodoni« albo »lubię, kiedy w moich projektach są takie amebowate kształty« czy też »lubię pokrywać moje budynki białymi koronkowymi panelami z porcelany«. Projektanci, omawiając swoje pomysły z klientami, otwarcie prezentują funkcjonalne elementy swoich roz­wiązań i wiją się jak piskorz, kiedy przychodzi do elementów intuicyjnych, bo już dawno temu nauczyli się, że prawda – »Nie wiem, po prostu tak mi się podoba« – zwyczajnie nie przejdzie”. Kiedy w czasie wykładów i rozmów mówiłem na temat maskowania czy zacierania prywatnych przekonań i intuicji, zarzucano mi, że zachęcam do przyjmowania postawy nieuczci­wej i pełnej hipokryzji. Nie odpieram tych zarzutów. Wolę sytuacje, w których nie muszę odwra­cać kota ogonem, i w swoich relacjach z klientami zawsze szybko dążę do tego, aby móc zacząć mówić szczerze i by oni mogli uczciwie powiedzieć, co im się podoba, a co nie. Ale zanim dotrze się do tego punktu – punktu równowagi, o którym wspominałem wyżej – trzeba odbyć rytualny taniec, o którym każdy wie, że jest czystą formalnością, ale mało kto byłby gotów z niego zrezyg­nować. Moim zdaniem rola ściemniania w projektowaniu jest podobna do roli dobrych manier na co dzień: gdybyśmy zawsze otwarcie mówili, co myślimy, poobrażalibyśmy wszystkich dookoła. Tworzymy więc kody zachowań, które pozwalają nam żyć obok siebie i nie walić się po gębach przy każdym otwarciu ust.

Podziel się:

    Skomentuj!




    Menu Title