Poniższy wywiad został opublikowany w setnym numerze Magazynu Projekt w 1974 roku. Oryginalny tytuł: „Henryk Tomaszewski rozmawia z redakcją”.
Henryk Tomaszewski urodził się w roku 1914 w Warszawie. W 1939 roku ukończył Warszawską Akademię Sztuk Pięknych. Na międzynarodowej Wystawie Plakatu we Wiedniu (1948) otrzymał pięć pierwszych nagród. I nagrodę przyznano mu na Biennale w Sao Paulo (1963), złoty medal na Międzynarodowej Wystawie Sztuki Edytorskiej w Lipsku (1965), złoty medal na III Międzynarodowym Biennale Plakatu w Warszawie (1970). Jest profesorem Akademi Sztuk Pięknych w Warszawie; członek AGI. Reprodukowane rysunki pochodzą z lat 1972-1973.
Redakcja: Sztuka masowego przekazu, widzimy to na Biennale Plakatu, bardziej niż inne dziedziny plastyki, sprzyja tworzeniu się jakby ponadnarodowego języka. Jest to fakt obiektywny. Jakie Pan przypisuje znaczenie pierwiastkowi “rodzimemu” w sztuce plakatu, tym bardziej, że w opini krytyki światowej Pańska twórczość jest często identyfikowana z pojęciem “szkoły polskiej”?
Henryk Tomaszewski: Nie umiem mówić o swojej twórczości. Pytania są często “obok” spraw, które są dla mnie istotne, stąd i odpowiedzi mogą być nie prezcyzyjne, bądź nie wystarczające. Najpierw sprostowanie: tworzący się ponadnarodowy język nie obejmuje tylko plakatu, istnieje w różnych dziedzinach życia. Nie ma już dzisiaj partykularzy, nawet dziecko otwierając telewizor nawiązuje kontakt z całym światem. Granice kultur narodowych dawno pękły. Natomiast to zjawisko, które kiedyś nazywano “polską szkołą plakatu” to całkiem co innego, było ono po prostu propozycją nowej metody porozumienia między grafikiem a odbiorcą. Stworzyliśmy nowy język znaczeniowy. Polegało to na odrzuceniu opisu narracyjnego na korzyś daleko posuniętego skrótu pojęciowego opartego na kojarzeniu wyobrażeń – inaczej – na asocjacjach, czy metaforach. Po prostu, obraz do oglądania zamieniliśmy na obraz do czytania. To urzekło. Nazwano to na świecie “polską szkołą plakatu”, porobiono przeszczepy i to jest nasz twórczy wkład do współczesnej grafiki.
Jak Pan odczuwa obecność podłoża tradycji, a także nurtu plebejskiego w swojej sztuce?
Każdy człowiek gdzieś się urodził i mimo całej wiedzy i doświadczeń, które mu życie przynosi, te pierwiastki pierwsze, dane mu przez dziedzictwo i miejsce urodzenia, tkwią w nim poza świadomością. Jak odczuwam ich obecność? Ja ich nie czuję, ja je po prostu w sobie mam. Ile ich kto ma i w jakim nasyceniu, pokaże historia i rozbiór krytyczny dzieła (naturalnie, jeśli to dzieło obroni się przed czasem). Mówiąc przewrotnie, nie wiem co to tradycja czy nurt plebejski i nie moją rzeczą jest sobie to uświadamiać. Wszystko, co z siebie dajemy, płynie z bogatych i skomplikowanych złóż ludzkiej psychofizyki.
Czy Międzynarodowe Biennale plakatu w Warszawie daje, wedłu Pana, podstawy do optymizmu, czy też odwrotnie, napawa Pana niepokojem?
Pytanie raczej środkowoeuropejskie. My nic – tylko musimy mieć podstawy do optymizmu, bądź napawać się twórczym niepokojem. Każda konfrontacja osiągnięć to jak wczorajsza kartka z kalendarza. Dziś, jest już czasem przeszłym, ponieważ akumuluje na jutro. Nic w miejscu nie stoi, może stać ktoś. A przecież mówimy o współzawodnictwie międzynarodowym wśród najlepszych, gdzie nie liczy się zasług, a wyrafinowaną twórczą wynalazczość, bezkompromisowe poszukiwania, myśl klarowną, a nawet osiągnięcia współczesnej aparatury poligraficznej. A że aura ma to do siebie, że jest kapryśna? Nie będę z tego wróżył. Napawa mnie natomiast zadumą konfrontacja pokazu w pałacowym wnętrzu Zachęty. Cisza. Przytulnie. Panie pilnują, bym się nie rzucił z żyletką na jakieś dzieło. A w rzeczywistości coś jakby na kształt przechowalni zwierząt domowych. Wszystko na smyczy i w klatkach. Tęskni za ulicą. Również nie bardzo wiem, czym jest dziś plakat i jaką spełnia funkcję. Czy informuje, czy reklamuje, czy to może cacko na ścianę, gadget intelektualny, dzieło samo w sobie. Nie wiem. To taki pewnie grapefruit, 8 ½ Felliniego.
Rysunki Pana zamieszczone w czasopismach, ostatnio regularnie w “Literaturze”, odczytywane jako rejestr nonsensów i dokuczliwości bytu człowieka, nasuwają przypuszenia, że ten właśnie gatunek wypowiedzi artystycznej szczególnie Pana interesuje. Czy jest tak w istocie?
Nie są to rysunki, lecz spontaniczny zapis reakcji na to, co z zewnątrz. Na to w czym pływamy. Taki osobisty odzew na bodziec. Staram sie formułować bardziej zapisem graficznym – znakowym, niż rysunkowym. Ale to żaden kierunek tak zwany artystyczny. Takie określenie brzmi zbyt klasycznie i klasyfikująco. Lubię się przekomarzać, nawet z produkcją konwencji, jaką tworzą zacni teoretycy sztuki. Chciałbym nikomu nie pasować.
Czy zgodzi się Pan z opinią, że w typie ironizacji refleksji jest Pan raczej spokrewniony z tradycją kabaretu literackiego, aniżeli z rysunkiem humorystycznym?
Rysunek satyryczny (bo chyba nie mówimy o humorystycznym) składa się z tak zwanej jakby satyry (powtarzam: jakby) i rysunku, czyli jego wartości samej w sobie. Wartości formalnej zbudowanej według indywidualnych prawideł gramatyki. Spełnianie tych warunków zaczęło mnie mierzić, znienawidziłem rysunek, własny i innych. Nie mam cierpliwości na podziwianie piękna samego w sobie – wirtuozerii oka czy ręki. Wolę poronioną propozycję niż opanowaną doskonałość. Spróbowałem jakiegoś innego sformułowania, może nawet bełkotu, urwanej myśli w nieskończonym wpół zdaniu. Stąd często na mojej kartce nie ma jakby nic do oglądania, niczego co “ładne”. Są to rzeczy niezdolne do pieszczenia oka. Raczej ulotne, mało trwałe. Stąd może nasuwa się porównanie z kabaretem. Przestało mnie obchodzić epatowanie formą. Bawi natomiast posługiwanie się językiem, którego jeszcze nie znam. A w ogóle jeszcze nie wiem, czy jest tu o czym mówić aż tak górnolotnie.
Obserwując Pana twórczość można zauważyć, że wzrasta Pańskie zainteresowanie ekspresją samego słowa. Już w wielu dawnych plakatach posługiwał się Pan znakiem literowym jak materiałem plastycznym (m.in. “Moore”, “Dziady”). Co skłania Pana do manipulowania tworzywem słownym?
Kształt słowa czyli graficzny ślad znaku literowego jest takim samym tworzywem, budulcem obrazu jak postać, rzecz, plama abstrakcyjna, czy garbaty nos Napoleona. Zresztą co to jest litera czy litery tworzące słowo? – Są to znaki abstrakcyjne. Wie o tym każde dziecko, dopóki szkoła nie wybije mu tego z głowy.
Wydaje się, że nie hołduje Pan żadnej modnej tendencji i stoi jakby na uboczu ścierających się prądów w sztuce. Co sprawia, że nie daje się Pan złowić w żadne sidła?
Chcę być wolny, usiłuję być wolny nawet od siebie. To mi potrzebna dla usprawiedliwienia własnej egzystencji. Nie bawi mnie BYĆ za wszelką cenę. Powiem inaczej. Wolę robić to co chcę ze stratą, niż udawać czym bym chciał być, z zyskiem.
Pańska antyschematyczna postawa udziela się młodzieży. Krążą legendy o Pana ostrych lecz inspirujących korektach. Jakie nadzieje wiąże Pan z pokoleniem, które obecnie znajduje się w murach ASP? Czy w poszukiwaniach młodego pokolenia grafików na świecie znajduje Pan jakieś nowe wartości, idee i propozycje?
Akademia Sztuk Pięknych nie nauczy tego co ma w szyldzie. Najwyżej może nauczyć rzemiosła potrzebnego do drążenia zasobów drzemiących w adepcie. Koniec. Wiercenie geologiczne należy już do studenta, a próby często sie nie udają. Przecież nikt z nas nie zna do końca swoich wartości czy możliwości. Często lenistwo brak wiary w siebie, słabość charakteru zniechęcają człowieka nawet utalentowanego do szukania, nasłuchiwania siebie, poznawania swojej aparatury. Wobec czego w pracy pedagogicznej kładę nacisk na to, by młodzi nawykli stawiać sobie najwyższe wymagania. Żądam od nich więcej niż mogą dać, niż mogą spodziewać się po sobie. To musi stać się ich koniecznością, jedynym celem – musem.
Czy rozwiną się jak trzeba? Zadecyduje o tym życie, a więc potrzeba społeczna. Najważniejsze jednak dla nich to możliwość sprawdzenia się, to szansa na weryfikację, czy są wciąż zasobni czy już bankrutami. Powinni grać pełną stawką, brać udział w walce konkurencyjnej, zaznać wszystkiego co bodźcuje, co uczy. Kiedy wszystki jes średnio-znośnie, jeśli nie można przegrać, nie można wygrać – spada napięcie, które jest gwarantem wszelkiej twórczości. Pozostanie przeciętna produkcja “artystyczna”. Ponadto; społeczna funkcja plastyka jest niewyklarowana, oni to czują.
Rozmowa, którą mamy zaszczyt odbyć z Panem, przyda na jubileusz – setny numer “Projektu”. Wspomagał Pan nas w tym czasie zachętą, radą i swoją twórczością. Czego pragnąłby Pan nam życzyć na następne sto numerów?
H.T.: Bazy redakcyjnej z prawdziwego zdarzenia i takiej samej poligrafii. A także utrzymania cyklu wydawniczego z gwarancją jego aktualności, tylko, że to wyniknie już niejako samo ze spełnienia dwóch poprzednich warunków.
– – –